Zawsze mam mieszane uczucia, gdy znajdę coś zrobionego po amatorsku, albo po prostu źle. Niby łączy mnie solidarność z kolegami po fachu, ale w sumie, jeśli ktoś wziął pieniądze za marnie zrobiony tekst, który potem trafia do użyteczności publicznej, to dlaczego przymykać na to oko?
W 2012 roku, kiedy agencja Capita wygrała przetarg na tłumaczenia publiczne w całej Anglii, wiedziałem, jak każdy z moich kolegów, że to się nie może dobrze skończyć dla naszej profesji.
I owszem – niedługo potem głośno było o sprawie rumuńskiej tłumaczki, która po zdaniu krótkiego testu językowego wylądowała na zleceniu w sądzie i spowodowała powtórzenie całego procesu od początku po tym jak pomyliła znaczenie słów “bitten” (ugryziony) oraz “beaten” (pobity). Śmiesznie, prawda? Tak, ale za nowy proces zapłaciliśmy z podatków Ty i ja. Była nawet strona stworzona przez profesjonalnych tłumaczy specjalnie do wyłapywania tego typu wpadek świeżo upieczonych lingwistów. Niestety, nie mogę jej teraz znaleźć, więc jeśli komuś się uda, proszę podesłać.
Kolejnym dość częstym zjawiskiem jest zlecanie tłumaczenia obcokrajowcowi, który pracuje np. na Policji czy w szpitalu, żeby “zaoszczędzić grosza”, bo w końcu język się zgadza, więc po co tłumacz? Oto zdjęcie ogłoszenia, które zrobiłem miesiąc temu na jednym z angielskich posterunków policji:
Tylko tak mogę sobie wyjaśnić “zaprzestać przestępczość” i “przestępstwa ulicowe“. Informacji na dole widocznie też nie trzeba było tłumaczyć z angielskiego. Mam nawet podejrzenia, że zamiast kolegi z pracy, to Google Translate może być zamieszany w to tłumaczenie. Kolejny przykład pochodzi z urzędu kuratorskiego w pobliżu Londynu:
Tutaj tłumaczenie wydaje się zrobione w miarę poprawnie, ale skoro nie było pod ręką polskich znaków diakrytycznych, to komu by się chciało ich szukać.
W celu wyjaśnienia: niniejszy tekst nie ma na celu generalnego narzekania, że wszystkie tłumaczenia, których ja nie zrobiłem są po prostu meh, ale bardziej podkreślenie roli tłumacza w pracy nad tekstami, z których korzysta potem wiele osób. Tutaj realizacja zlecenia “po kosztach” jak widać się nie sprawdza.
W każdym razie, przynajmniej wspomniane kwiatuszki językowe zawsze wywołają uśmiech w trakcie ciężkiego dnia na zleceniu. I to jest fajne.