Co można powiedzieć o pracy tłumacza co nie zostało jeszcze powiedziane? Cóż, w zasadzie to cokolwiek, bo nie napisano chyba jeszcze książki która dokładnie opisywałaby ten zawód. Oczywiście – jest sporo publikacji, które opisują techniki tłumaczenia i aspekty zawodowe, ale pokażcie mi książkę która uczy jak nie pokazywać po sobie stresu kiedy starasz się zarządzać rozmowa między dziesięcioma osobami, jakie niezbędne rzeczy należy spakować do torby przed wyjściem na zlecenie, albo jak co chwilę grzecznie pytać klienta o kolejną szklankę wody i równocześnie go nie zdenerwować?
Widzicie, ja nie wiedziałem żadnej z tych rzeczy zaraz po zrobieniu mojego dyplomu tłumaczeniowego kiedy czekałem na pierwsze zlecenie. Jestem z natury optymistą, więc myślałem, że po prostu dodam mój adres do rejestru tłumaczy publicznych i powoli oswoję się z nowym zawodem, biorąc na początek drobne tłumaczenia wykroczeń drogowych, spotkania u kuratora i pozostałe zlecenia jakie się trafią. Bułka z masłem, prawda? Cóż, napiszę tylko cztery słowa:
Sąd koronny. Molestowanie dzieci.
To jedyne wyrazy jakie zapamiętałem z mojej pierwszej rozmowy z sekretariatem sądu dosłownie JEDEN dzień po tym kiedy moje imię i nazwisko znalazło się w rejestrze tłumaczy. Byłem tak nerwowy i podekscytowany, że sam siebie zaskoczyłem kiedy wymamrotałem coś o tym, że muszę to sprawdzić w moim kalendarzu, którego nawet wtedy jeszcze nie miałem. Moja rada na to jak przyjąć pierwsze zlecenie? Zakryj telefon wierzchem dłoni, pogap się beznamiętnie w ścianę przed sobą i powoli policz do sześciu, po czym wróć do rozmowy i powiedz im, że jednak dasz radę. Jeśli policzysz do trzech, domyślą się, że jesteś nowy i udajesz. Policz do ośmiu, a sprawisz wrażenie jednego z tych nadętych bufonów (pewnie jeszcze z włosami upiętymi w kok) ze zbyt wieloma rezerwacjami, który zawsze odmawia i wtedy bardzo szybko Twój telefon przestanie dzwonić. Poza tym, 6 to taki fajny i szczęśliwy numer. Nie mój, ale kogoś na pewno. To moja wersja podręcznika ‘jak udawać profesjonalistę, wersja 2.0’. Wiem – powinienem założyć bloga.
Wróćmy do zaczętej wyżej rozmowy telefonicznej. Zrobiło mi się gorąco, a mój mózg zaczął się gotować, przekomarzajac się że swoją racjonaln? częścią, która przypominała, że mieliśmy zacząć powolutku, ucząc się na drobnych pracach i dlaczego w ogóle przyjąłem to zlecenie, jesteśmy w końcu zespołem, a w ‘zespole’ nie ma ‘ja’, za to jest jedno w ‘paJAcu’, czy mówi się Court clark czy Clark (tak jak Clark Kent) i czy ja w ogóle zapytałem o adres pod jakim mam się pojawić?! Możecie sobie wyobrazić…
Koniec końców, poszedłem na to zlecenie. Wiem co sobie myślicie. Tak – miałem że sobą zapalniczkę i mały scyzoryk (w tamtych czasach nosiłem go ze sobą jako otwieracz do butelek), tym samym zostałem dokładnie obmacany od stóp do głów przy wejściu do sądu. Szczerze, to nigdy nie udaje mi się przejść nawet przez bramkę na lotnisku bez przeszukania, więc czego się spodziewałem?
Cóz, jesteśmy w środku. Zostaję skierowany do poczekalni dla świadków gdzie ofiara – mały, mniej więcej dwunastoletni chłopczyk – czeka już z przydzielonym opiekunem. Kiedy wszyscy się sobie przedstawili, pani wyznaczona do opieki nad świadkami zauważa, że chłopiec jest bardzo nerwowy i pyta czy poczułby się raźniej gdyby Pan Tłumacz – tutaj przełykam ślinę jak w horrorze – oprowadził go po budynku? Po prostu nie mogę odmówić i przyznać przed nim, że to pewnie ja się bardziej denerwuję, bo to też mój pierwszy raz w sądzie. Szczęście mnie jednak nie opuszcza i pani postanawia sama oprowadzić naszą wycieczkę, więc po prostu podążamy za nią z chłopcem po sali sądowej, gdzie pokazuje nam miejsce dla świadka, miejsce dla publiczności i ławę przysięgłych. Poucza chłopca (nas), żeby zawsze zwracać się do sędziego My Lord i nigdy nie odwracać się do nich plecami, czego wtedy jeszcze nie wiedziałem. Okazało się, że zamiast ośmieszyć się przed małym szkrabem i próbować zmyślać sam wiele się z tej wycieczki nauczyłem.
Później wracamy z powrotem do poczekalni i spędzamy następne 3 godziny siedząc i nudząc się, co jest od czasu do czasu przerywane wiadomościami, że ‘w każdej chwili’ będą nas wzywać na salę w celu zaprzysiężenia. W ciągu następnych lat nauczę się, że to wyrażenie nie ma w sądzie absolutnie żadnej wartości i równie dobrze może znaczyć, że w ogóle tego dnia nie wejdziemy na salę.
Następnie, kiedy grzecznościowe rozmówki między wszystkimi czekającymi powoli usychają, a symfonia burczenia brzucha i innych odgłosów zaladkowych uświadamia nam, że nadeszła pora na obiad, zostajemy nagle poinformowani, że oskarżony przyznał się do winy i możemy iść do domu. Nie można było tak od razu? Szybki uścisk z moim małym klientem, podpis na moim formularzu tłumaczeniowym i każdy udaje się w swoją stronę.
Myślałem, że będę musiał przejść przez to wszystko jeszcze raz podczas kolejnego, oby mniej stresującego zlecenia. Zgadnijcie co? Dostałem trzytygodniowy proces gangu złodziei w sławnym londyńskim sądzie Old Bailey… Krótko wcześniej obejrzałem film ‘V jak Vendetta’, który tam kręcono i pamiętam jak wtedy zadrżałem na myśl, że może kiedyś uda mi się popracować w tak legendarnym miejscu.
Było pięciu oskarżonych – po jednym dla każdego zarezerwowanego tłumacza. Wybraliśmy sobie naszych klientów zupełnie przypadkowo i – tu niespodzianka – mój oskarżony okazał się jedynym który mówił nienagannie po angielsku i który denerwował się na mnie za każdym razem kiedy próbowałem tłumaczyć mu na ucho co dzieje się na sali „bo wiedział lepiej ode mnie”. Słysząc szeptanie moich pracujących wokół nas kolegów lingwistów na początku wprawiało mnie w lekkie zakłopotanie, ale – jak to zwykle bywa – do wszystkiego można się z czasem przyzwyczaić. Podczas ogłaszania wyroku sędzia zażartował, że nie wie który z nas jest tłumaczem, ponieważ żaden nie powiedział nawet słowa przez trzy tygodnie rozprawy.
Jaki jest morał tej całej historii? Zdecydowanie, jak to się po angielsku mówi, fake it till you make it. Czyli co? Udawaj starego wyjadacza tak długo aż się nim staniesz! Na moim kursie dyplomowym powiedzieli mi, że muszę zawsze i od samego początku sprawiać wrażenie, że wiem co robię i dawać do zrozumienia, że mój kalendarz jest zawsze pełny jeżeli chcę aby ludzie traktowali mnie jak prawdziwego fachowca. Wiadomo – nie zawsze to wszystko wychodzi i można się czasami sparzyć, ale tak to już jest w naszym nieprzewidywalnym świecie. Pogódź się z tym. Mały zastrzyk adrenaliny jeszcze nikogo nie zabił (pewnie zabił, ale wiecie o co mi chodzi).
Możliwe, że nie jesteście do końca przekonani co do prawdziwości historii o moich pierwszych dwóch zleceniach, ale cóż, musicie mi uwierzyć na słowo. Chciałem po prostu powiedzieć, że jeżeli rzucisz się w wir zdarzeń z całą swoją pasją i poświęceniem, będziesz otwarty/otwarta na to żeby zawsze się uczyć nawet popełniając błędy, to świat zawsze znajdzie swój magiczny sposób na to, żeby trochę ci pomóc.*
*Obiecuję, że nie skopiowałem ostatniego zdania z żadnej strony na temat life coachingu ani yogi. Dajcie znać, jeśli zauważycie, że ktoś ukradł moją złotą myśl i wykorzystał gdzie indziej – podzielimy się prawami autorskimi, a wy może dostaniecie szansę żeby pojawić się w sądzie!